„Skarby wasze przyjmuję...”
Lato dobiegało końca, a ziemia przechylała się coraz bardziej ku jesieni. Wielodniowe, dokuczliwe upały zdążyły wyssać wilgoć z traw, które – miast cieszyć oko świeżą, wiosenną zielenią – pożółkły. Także drzewa zrzuciły pierwsze liście, spalone słonecznym żarem. Dawno już pojawiły się na niebie sierpniowe obłoki. Każdy kolejny dzień stawał się krótszy, ustępując nocy, która nieuchronnie miała zapanować nad kolejnym półroczem. Wiatr nie niósł już ze sobą letniego ciepła, lecz wyraźnie zwiastował odmianę, zgodną z biegiem i prawami natury.
A jednak było coś niezwykłego i nieokreślonego w tym powiewie. Zdawał się on nieść ze sobą coś niedotykalnego, ale całkowicie realnego – tchnienie, które spłynęło z niebotycznych turni, przewaliło się przez morze gór, zamykające mu drogę ku dolinom, a w końcu, wypłynąwszy na wielką przestrzeń, rozlało się we wszystkich kierunkach. I tu – rzecz niezwykła – ów powiew nie został dostrzeżony przez rzesze przeklinających palące promienie słońca ludzi, ani też wykryty przez jakikolwiek przyrząd pomiarowy. Jednak każdy, kto znał to niezwykłe tchnienie, nie mógł pozostać wobec niego obojętny. A ono, przenikając człowieka do głębi, wzywało do swego źródła.
Nadszedł więc ten dzień, w którym wyruszyliśmy ku „tatrzańskim bezdrożom”. Cóż z tego, że plany wielokrotnie się zmieniły, że 3-tygodniowa wędrówka od Przełęczy Huciańskiej po Ździarską odeszła w krąg nieziszczalnych marzeń? Cóż z tego, że zamiast wielkiej improwizacji mieliśmy ściśle określony termin wyjazdu i powrotu? Cóż z tego, że nauczeni doświadczeniami z Małej Fatry i Tatr Niżnych, musieliśmy się spodziewać, że rzeczywistość okaże się o wiele mniej barwna niż wiedzeni fantazją oczekiwaliśmy? Nie pozostało nic innego, jak tylko uwierzyć, że naszą przyszłość przenika może tylko to nieodgadnione tchnienie i pogodzić się, że najmniej leży ona w naszych rękach. I wreszcie, spojrzawszy z Szerokiej Przełęczy Bielskiej ku skąpanym w obłokach, niczym w dymie kadzidła, Tatrom Wysokim, zapraszającym do udziału w swoim tajemniczym misterium, zawołać za Mariuszem Zaruskim:
Wróciłem do was, znów na was patrzę, czar piękna waszego wchłaniam całą treścią swej duszy, z miłością dotykam chropawego granitu waszych turni krzesanych, powietrzem się waszym upijam...
Skarby wasze przyjmuję...
Tatry wy Boże, niczyje...
* * *
Było kilka minut przed godziną trzecią po południu, gdy zasapany autobus osiągnął Przełęcz Ździarską i żwawo staczał się w dół ku Dolinie Bielskiego Potoku, gdzie rozłożyła się największa miejscowość u bezpośredniego podnóża słowackich Tatr – licząca ok. 4 tys. mieszkańców wieś Ździar. Po krótkiej, lecz wesołej podróży z Łysej Polany, przygotowywaliśmy się do wyjścia z pojazdu. Przystanek znajdował się na wielkiej łące, w pobliżu obleganego zimą ośrodka narciarskiego. To jest właśnie Średnica – polana leżąca po części w Tatrach Bielskich, a częściowo w Magurze Spiskiej.
Nie zwlekając, bo czekała nas długa droga, którą musieliśmy przebyć, nim zapadną ciemności, skierowaliśmy się w dół doliny za znakami zielonymi. Wysoko, ponad tysiąc metrów nad nami, wznosiły się najwyższe szczyty Tatr Bielskich – Hawrań i Płaczliwa Skała. Gdzieś między bocznymi grzbietami i gmatwaniną reglowych wzniesień, opadała z Szerokiej Przełęczy Bielskiej Dolina do Regli. To właśnie ona miała nas wyprowadzić na grań.
Nie minęło pięć minut, gdy znaleźliśmy się w lesie, a po kolejnych dwudziestu dotarliśmy do Ptasiowskiej Rówienki, gdzie zastaliśmy jeden samochód i opuszczony budynek jedynej kasy na obszarze TANAP-u. W tym miejscu kończył się spacer. Odtąd wąska ścieżyna pięła się stromo ku górze. Jeszcze nie można było odczuć niezwykłości obszaru, jakim są Tatry Bielskie, ale im wyżej, tym góry zdawały się odsłaniać więcej swoich tajemnic. Najpierw ze zdziwieniem zauważyliśmy, że łożysko potoku do Regli jest zupełnie suche. Dnem doliny nie płynęła żadna, najmniejsza nawet strużka wody. I nie można tego było tłumaczyć tylko poprzez charakterystykę obszarów krasowych. Był to pierwszy dowód, a przyszłość przyniosła ich jeszcze więcej, że wędrowaliśmy w niezwykle suchym jak na Tatry okresie.
Z pomocą kilku kładek przedostaliśmy się przez skalną bramę na drugą stronę doliny. Niewielka polanka odsłoniła przed nami piętrzącą się po lewej stronie, charakterystyczną Opaloną Turnię. Rzedniejącym wraz z wysokością lasem zmierzaliśmy dalej, by gdzieś na wysokości 1250 metrów zarządzić pierwszy postój.
Wysoko nad nami ciągnął się łagodny główny grzbiet. Zamiast kosówki, królowały wszędzie trawy. I rzecz ciekawa – im należy przypisać złudzenie, któremu często ulegają turyści. W takim odkrytym terenie wszystko wydaje się być znacznie bliżej niż jest w istocie. Podobnie i teraz – na oko do grzbietu było jakieś 300 metrów przewyższenia, a w rzeczywistości jest dwakroć tyle! Mieliśmy okazję ulec temu złudzeniu pod wierzchołkiem Kraľovej Holi… A Tatry Bielskie ostatecznie nauczyły nas nie dać oszukać się pozorom.
W górze doliny potok ostrym łukiem omija bulaste wypiętrzenie, u stóp którego przyciągała wzrok dużych rozmiarów skalna grota. Bardziej jednak skupiliśmy się na tym, co było widać w dole. U wylotu doliny ciągnęły się zabudowania Ździaru, za nimi niepozorne grzbiety Magury Spiskiej, a jeszcze dalej cieszyła oczy charakterystyczna sylwetka Trzech Koron. Debatowaliśmy z ożywieniem, czy długi grzbiet, ciągnący się na prawo od wspomnianego masywu, to już Beskid Sądecki, ściśle pasmo Radziejowej, czy też Małe Pieniny… Po dłuższej obserwacji musieliśmy stwierdzić, że to drugie jest bardziej prawdopodobne.
Minął dobry kwadrans, nim padło hasło do wymarszu. Powoli zdobywaliśmy wysokość i po pewnym czasie las ustąpił miejsca niższej roślinności. W końcu dotarliśmy do miejsca, gdzie szlak wraca na prawą stronę doliny. Tam też przydarzyło nam się pierwsze na szlaku spotkanie (nie licząc dwóch osobliwych par, na które natknęliśmy się na samym początku podejścia Doliną do Regli). Głosy, mówiące w naszym ojczystym języku, słyszeliśmy już kilka chwil. Rozejrzawszy się po okolicy, zlokalizowaliśmy wkrótce ich pochodzenie. Nie minęła minuta, gdy spotkaliśmy trzy dziewczyny, idące w towarzystwie ubranego z góralska w filcowy kapelusz, lekkie kierpce i dzierżącego ciupażkę, dość podeszłego w latach przewodnika. Po uprzejmym pozdrowieniu góral zagadnął:
– Dokąd to zmierzacie, chłopcy.
– Do Zielonego Stawu – odpowiedzieliśmy.
– Do Chaty Kieżmarskiej?
Hm… Chata Kieżmarska leżała nad Białym Stawem i spłonęła pod koniec lat sześćdziesiątych… Ale może w starych kręgach przewodnickich jej nazwa przeszła na schronisko przy Zielonym Stawie Kieżmarskim? Nie namyślając się nad tym, odpowiedzieliśmy:
– Tak.
– To spokojnie dojdziecie za dnia – ocenił przewodnik. – A po drodze przyjrzycie się jeszcze kozicom.
– Tutaj, w tej dolinie, czy po drugiej stronie grani? – dopytywaliśmy się.
Góral zmrużył chytrze oczy i odpowiedział:
– Tu, tam, na trawkach, w żlebach… Pojedyncze kozły i całe stada. Dosłownie włażą w obiektyw – tu spojrzał ku dziewczętom, które przytakująco pokiwały głowami, dając do zrozumienia, że zrobiły użytek z fotograficznego sprzętu. A przewodnik ze znawstwem dodał jeszcze:
– Tam rosną całe łany litworu, który kozice lubią... A i można z niego litworówkę przyrządzić.
Wymieniliśmy jeszcze kilka zdań i pożegnaliśmy się z grupą. Nie spodziewaliśmy się jeszcze, że natura w Tatrach Bielskich aż tak szeroko otwiera przed człowiekiem swoje podwoje…
Dolina w swojej górnej części wypłaszczyła się. Przed nami, w odległości 2-3 kwadransów drogi, wznosiło się siodło Szerokiej Przełęczy. Po prawej, zamykając ciągnące się ku górze połacie traw, strzelał w niebo niepozorny z tej perspektywy wierzchołek Płaczliwej Skały. Mimo że wiedzieliśmy, iż znajduje się co najmniej 500 metrów nad nami, wydawało się, że po 20 minutach można by nań dotrzeć. Znów to złudzenie…
Nie musieliśmy długo czekać, by pośród głazów, nieopodal szlaku, dostrzec charakterystyczny brązowy kształt. A więc jednak – pierwszy kamzík. Chwilę później, po drugiej stronie doliny, ukazały się nam trzy mniejsze, opasłe, futrzaste stworzenia. Odtąd przy samej ścieżce napotykaliśmy co jakiś czas charakterystyczne „dziury”. To właśnie takich nor poszukiwali dawni kłusownicy, by grzebść w nich dla pozyskania tłuszczu ze świstaka, uchodzącego za lekarstwo przeciw wszelkim dolegliwościom. Świstaków więcej nie zobaczyliśmy, natomiast gdzie się nie obejrzeć – wszędzie pasły się kozice. I to nie tylko pojedyncze sztuki, stojące na grani i dumnie wyprostowane, przez co ich kształt ostro rysował się na tle nieba, albo bez lęku przypatrujące się z odległości kilkunastu kroków trzem intruzom, którzy ośmielili się wtargnąć na ich teren. Na trawiastych zboczach Szalonego Wierchu raźno wspinały się całe stada tych zwierząt! Zdawać się mogło, że wstąpiliśmy w inny świat, w którym byliśmy tylko niewiele znaczącymi gośćmi.
W uroczystej ciszy osiągnęliśmy przełęcz. Tam, po drugiej stronie, mieliśmy ujrzeć wreszcie Tatry Wysokie.
Na nic zdają się tu słowa, ani nawet utrwalone na fotograficznej kliszy obrazy. Te cuda, które ukazały się nam przed oczami, nie dadzą się zawrzeć w najbogatszym literackim opisie, w najwspanialszym obrazie, ani nawet w najbardziej nastrojowej muzyce. I jeśli już pokusić się o ubranie tego widoku w słowa, to chyba najtrafniej powiedzieć, choć to i tak nieskończenie mało, „nieskazitelne piękno”. Na pierwszym planie przyciągała wzrok śmiała sylwetka Jagnięcego Szczytu, pierwszego w grani Tatr Wysokich. Za nim, na poły zanurzone w chmurach, wznosiły się szczyty Kieżmarski, Kołowy, Lodowy, a po prawej w głębi, Tatry Polskie od Świnicy po schodzący ku Dolinie Białki grzbiet Wołoszyna. Chylące się ku zachodowi słońce oświetlało wszystko ciepłym blaskiem, zabarwiając zrudziałe murawy szczególnym i trudnym do nazwania, ale niewątpliwie pięknym odcieniem...
Zapominając chwilowo o późnej porze, wpatrzeni w ten niezwykły krajobraz, zatrzymaliśmy się powyżej przełęczy na krótki popas. Rozgrzani długim podejściem, z opóźnieniem odczuliśmy chłód wczesnego wieczoru. A tarcza słoneczna, zniżająca się coraz to bardziej nie pozwalała na dłuższy pobyt w tym niezwykłym zakątku.
Ścieżka początkowo wznosiła się południowymi zboczami Szalonego Wierchu w kierunku Głupiej Przehyby. Po drodze przewinęła się przez kilka niewyraźnych żeber i żlebików. W jednym z nich niemal wpadliśmy na skubiącą trawę kozicę. Ta w mgnieniu oka uciekła do stojącej kilka metrów wyżej towarzyszki, po czym obie obróciły się w naszą stronę i ze zdziwieniem lustrowały nieznanych przybyszy jasnym wzrokiem, w którym jednak nie odczytaliśmy wyrzutu.
To był jednak dopiero początek spotkań ze zwierzętami, niezaprzeczalnie gospodarującymi w tej okolicy. Dwie kozice, pozujące do zdjęcia z masywem Jatek w tle, grupki liczące kilka sztuk, jak gdyby nigdy nic pasące się przy szlaku, wreszcie jakiś samotny osobnik, dumnie wznoszący łeb ku wierzchołkowi Jagnięcego Szczytu… Takie przywitanie zgotowały nam Tatry, napełniając nadzieją, że natura i w najbliższych dniach łaskawie odsłoni przed nami swe kolejne cuda.
Szlak, osiągnąwszy szeroką grzędę, jął żwawo obniżać się ku Przełęczy pod Kopą. Spojrzeliśmy ku dolinom Zadnich i Przednich Koperszadów, po czym pospiesznie, gdyż słońce zniknęło już za horyzontem, podeszliśmy ku Wyżniej Przełęczy pod Kopą. Tam rozpoczynała się Dolina Białych Stawów Kieżmarskich… Po pół godzinie zapadł zmrok, a niedługo potem ciemnogranatowe sklepienie nieba rozjaśniły niezliczone miriady gwiazd.
* * *
Przepastne, bez mała kilometrowej wysokości urwisko Małego Kieżmarskiego Szczytu, złociło się w brzasku wschodzącego dnia, gdy śniadaniem przy Zielonym Stawie Kieżmarskim rozpoczynaliśmy dzień. Ponad taflą jeziora, poza wspomnianą już imponującą ścianą, piętrzy się charakterystyczna sylwetka Jastrzębiej Turni. Wiele opowieści można by snuć o tym pięknym tatrzańskim zakątku – dość wspomnieć, że był on celem pierwszej „turystycznej” wycieczki w Tatry już w XVI wieku...
I naszą opowieść można by snuć długo, na wiele stronic... Czekał nas długi marsz, więc – posiliwszy się – ruszyliśmy w stronę Rakuskiej Czuby, pierwszego na trasie naszej wędrówki szczytu Tatr Wysokich. A potem... Ile wrażeń dostarczyło popołudnie, gdy opuszczaliśmy dolinę Małej Zimnej Wody, przekraczając Czerwoną Ławkę, by zejść do Doliny Staroleśnej i następnego ranka podziwiać zdawałoby się czyste złoto, z którego wykuto ściany Sławkowskiego Szczytu i Staroleśnej! Jak by tu nie opisać szczegółowo zejścia z Rohatki i panoramy z Małej Wysokiej, a potem uroku Wielickiego Stawu?... Czemuż by zrezygnować z podzielenia się zachwytem nad Doliną Złomisk, widzianą tylko z daleka, przy zejściu z Osterwy, Stawami Hińczowymi i zadziwiająco niepozornie przedstawiającymi się z ich brzegów Mięguszowieckimi Szczytami, wreszcie – tajemniczą Doliną Hlińską i pogrążonymi w ciszy Ciemnymi Smreczynami?!
Szóstego dnia znaleźliśmy się wczesnym rankiem na Liliowem. Z wielu możliwych obraliśmy kierunek na wschód. Całkowicie świadomie. Poprzednie dni, a także całe, najdłuższe w życiu, bo pomaturalne, wakacje przygotowały nas, by nasza wędrówka wiodła także Orlą Percią...
Po trzech godzinach znajdowaliśmy się już za Zawratem. Ale nie na grani Koziego Wierchu, lecz w skałach Nowego Zawratu, a po niedługim czasie opuściliśmy skalisty teren i niespiesznie obniżaliśmy się ku Dolinie Gąsienicowej...
W takich właśnie chwilach rozpoczyna się rozmowa. Nasycone widokami oczy nie błądzą już po okolicznych szczytach. Znużony umysł nie chłonie tak pożądanej przezeń na co dzień ciszy. Fantazja nie wybiega ku przyszłości – bliższej lub dalszej – tworząc kolejne, coraz to bardziej osobliwe plany. W takich chwilach nie budzi się wcale świadomość osiągnięcia większego lub mniejszego celu, ambitnego, czy zupełnie banalnego, która miałaby w przyszłości zaowocować chełpliwymi przechwałkami. Nie rodzi się smutek i melancholia – skutek zmęczenia albo niespełnienia snutych w tajemnicy planów... Nie tryska również niespożyta energia, która – nie mając już gdzie ujść – mogłaby pchnąć do głupoty...
W takiej jednak rozmowie rodzi się coś o wiele większego... Coś, co pisarz nieudolnie pragnie ubrać w słowa, muzyk w melodię... Coś, co nie wybrzmiewa, ale mimo to towarzyszy każdemu słowu rozmówców.
Podobnie toczyła się i nasza rozmowa. Gdy jednak opuściła te tajemnicze tory, padły wreszcie słowa, które w końcu nawiążą do tematu opowieści...
* * *
– Wygląda na to, że w tym roku nie zagościmy w Roztoce... – odezwałem się do Michała i Pawła – i Przełęcz pod Chłopkiem będzie musiała zaczekać.
Po przejściu Orlej Perci w planach mieliśmy zejście z Krzyżnego do Pięciu Stawów i nocleg w Roztoce, by następnego dnia, skoro świt, wyruszyć „na Przełęcz”.
– Co zrobić? Jeśli wieczorem ma nadejść front, to na siłę nie będziemy zostawać w Tatrach – racjonalnie skomentował sytuację Michał.
Rzeczywiście, po kilku pogodnych dniach nadchodziło załamanie pogody.
Zapadła chwila milczenia, po której odezwał się Paweł:
– Może to i dobrze... Będzie gdzie przyjechać zimą. Jeden dzień nad Czarny Staw, kolejny do Pięciu Stawów, może też Kozi...?
Nie spodziewaliśmy się, że przyszłość nada słuszności tym słowom, choć w specyficzny sposób. Co prawda nie w komplecie, ale mieliśmy rzeczywiście zagościć w Roztoce w zimowej scenerii. Co prawda kalendarzowo było to jeszcze lato, ale każdy, kto wyruszył w Tatry 20 września 2012 roku musiał odczuć tchnienie zimy... A kolejnego dnia, gdy ustały zawieje, a niebo nabrało koloru błękitu...
My jednak, znalazłszy się wreszcie nad Czarnym Stawem Gąsienicowym, wspominaliśmy zeszłoroczne kilka dni w Tatrach... Najpierw wypad na Gęsią Szyję, kolejnego dnia Szpiglasowy Wierch... Nie przeszkadzało nam ruszyć z Roztoki na Nosal i Sarnią Skałę... Za to czwartego dnia skoro świt ruszyliśmy nad Morskie Oko, by po czterech godzinach spojrzeć na nie z wierzchołka Rysów... Na koniec – a jakże – miała być Orla Perć. Ale spojrzenie z Zawratu ku nadciągającej burzy nakazało nam odwrót... A po dwóch godzinach, świadomi, że to ostatnia okazja podziwiania tatrzańskich panoram, z Kępy chłonęliśmy widok na Tatry Wysokie. Nie mogliśmy odwrócić spojrzenia od Lodowego Szczytu, nad którym kłębiła się niewielka chmurka, nadając szczególnego piękna temu masywowi.
I pomyśleliśmy sobie: może za rok...?
Tak jak mgła, przesłaniająca widok ze szczytu, tak i umknęły wspomnienia wyprawy sprzed roku. Rozmowa skierowała się ku tatrzańskim schroniskom... i nie tylko. Bo najpierw debatowaliśmy nieco o kolebach, gdzie na posłaniu z „kosodrzewu” nocowali pierwsi tatrzańscy wędrowcy... W tle tej rozmowy zdawały się rozbrzmiewać słowa piosenki – „Ballady z gór” – która mówi o „zeszłorocznym czasie”, „posłaniu z liści buczynowych”, ale w końcu przyprowadza wędrowca do schroniska, z którego „bije jeszcze baśni blask”...
Pośród tych wierszy przed oczami najczęściej pojawiało się schronisko, pamiętające pierwsze wyprawy Mariusza Zaruskiego z Pogotowiem, „Skalne lato” Wawrzyńca Żuławskiego, wśród tego zaś wszystko to, co my sami zapamiętaliśmy.
– Wrócimy za rok – postanowiliśmy.
* * *
I rzeczywiście. W zimowej aurze, 21 września 2012 roku, z grani Tatr Zachodnich zeszliśmy do Zakopanego, by popołudniem zjawić się na Palenicy Białczańskiej. Po godzinie przekroczyliśmy progi pachnącego świeżością schroniska. Trochę obawialiśmy się, czy ta nowość nie zagłuszy tego, co jeszcze brzmiało w duszy nam, a pewnie i wielu innym miłośnikom Tatr… Ale nic bardziej mylnego. 15 minut w ławie ponownie przywołało znaczące słowa: „tu króluje zeszłoroczny czas…”.
Nazajutrz, po niecałej godzinie marszu, ujrzeliśmy upragniony widok oprószonych świeżym śniegiem, imponujących jak zawsze potęgą, Mięguszowieckich Szczytów...
* * *
Pociąg raźno wznosił się w zakrętach ku stacji Pyzówka... Spoglądaliśmy z utęsknieniem ku południu, gdzie jednak, zamiast poszarpanego łańcucha szczytów, widzieliśmy tylko kłębowisko szarych chmur. Wkrótce przekroczyliśmy Przełęcz Sieniawską. Grzbiety Beskidów zamknęły nam, i tak zakrytą, panoramę Tatr.
Odtąd można jedynie przywołać w pamięci obraz gmatwaniny szczytów i zachwycać się, podobnie jak na Szerokiej Przełęczy przed tygodniem, i nie inaczej niż Mariusz Zaruski przed wiekiem...
Hen, daleko, w niebieskawej mgle szczyt jeden, drugi, skale zęby, uskoki, turnie ścięte krzesanicami, żlebiska potworne, mrokiem swoich czeluści ziejące w doliny, białe węże śniegów, kłębiące się nad piargami w ucieczce przed słońcem; Lodowy, Kieżmarski, Ostry, Staroleśna, a bliżej olbrzymi Garłuch – stary baca, pozierający na cały kierdel szczytów pomniejszych...
Znajome, znane i ukochane Tatry Boże... niczyje...
Tomasz Papciak